Mżyło od paru ładnych dni i nie wyglądało, by pogoda miała się poprawić. Wiosna w tym roku spóźniała się, co skutkowało opadami śniegu jeszcze w kwietniu. Temperatura wciąż wahała się w okolicach zera. Wynikiem tego były ciągłe roztopy i oblodzenia.
Alice nie bardzo to przeszkadzało, w końcu można powiedzieć, że była zimnokrwista. Spacerowała całymi dniami wzdłuż wybrzeża lub siedziała na chwiejącej się barierce, obserwując mewy przecinające niebo z jękiem. Nocami zwykle udawała się do pobliskich lasów, a czasem gdy głód nie doskwierał jej bardzo, żywiła się szkodnikami miasta.
Nie można było powiedzieć, że ostatnie dwa miesiące spędziła produktywnie. Nie nazwano by ich pewnie nawet przeżytymi. Wciąż krążyła tymi samymi uliczkami, chcąc uciec z pułapki czasu. Chciała łudzić się, że to wszystko kiedyś przejdzie. Że uczucie, jakiemu w zupełności się oddała, za dekadę odpuści sobie i pozwoli jej istnieć w spokoju.
Resztkami trzeźwego umysłu wciąż obserwowała Cullenów. Esme i Carlisle'a, którzy dniami żyli obok siebie. Ona - wpatrzona w okno i wciąż porządkująca rzeczy, poprawiająca poduszki w pokojach zmarłych, jakby z nadzieją, że oni wrócą i wszystko będzie jak dawniej. On - siedzący w swojej małej biblioteczce i analizujący stare księgi w poszukiwaniu odpowiedzi i ratunku. Czasem przychodziły momenty, w których jednak potrzebowali siebie. Esme w swojej matczynej rozpaczy lgnęła wtedy do Carlisle'a i głośno dziękowała, że los jej go pozostawił. On trzymał się wtedy naprawdę dobrze. Przytulał ją i całował, a w oczach miał tyle czułości, ile nie miał dla nikogo innego. Alice nie mogła na to patrzeć.
Wtedy zazwyczaj sięgała myślami do Emmetta. Szybko jednak zostawiała tę kwestię, bo on podobnie do niej, nie robił wiele. Nic nie mówił, siedział przed telewizorem albo w swoim pokoju, gdzie swoim ludzkim zwyczajem podnosił szafki. Alice tylko raz przyłapała go na tym, jak miał zamiar leżeć na dywanie i wpatrywać się w sufit. Chwilę później myśli zaczęły kłębić się w jego głowie, a decyzje krzyżować w ciągu sekund. W umysłach ich wszystkich panował chaos.
Pewnego wieczora, gdy najadła się już do oporu i leżała na oblodzonej, leśnej ziemi, zobaczyła w wizji Esme, która już od jakiegoś czasu pragnęła widzieć ją z powrotem w domu. W efekcie kilka dni później Emmett wyruszył w drogę, by sprowadzić Alice do domu. Wiedziała dokładnie, gdzie i kiedy ją znajdzie. Mogła uciekać, wciąż o krok przed nim, jednak nie zależało jej na tym. Było jej zupełnie obojętne, którego z wariantów zaciągnięcia jej do domu użyje. Postanowiła więc czekać w tej samej pozycji, aż do dnia ich spotkania. W nocy spadł śnieg.
Rano wstała, zrzucając z siebie białą pierzynę i ruszyła w stronę miasta. Szła, aż nie poczuła znajomego zapachu wanilii skomponowanej w idealnej proporcji z pieprzem. Stanęła przed miejscem parkingowym, na którym minutę później zatrzymał się czarny jeep. Drzwi otworzyły się i chwilę później zatrzasnęły. Obok niej stanął potężny Emmett.
Patrząc na nią zupełnie bez emocji, zastanawiał się przez chwilę, czy wszystko z nią w porządku. Pachniała już nie sobą, tylko runem leśnym, bezdomnym kotem i deszczem, a jej włosy, kiedyś bardzo krótkie, teraz spływały jej po ramionach. Stwierdził jednak, że i tak nie dojdzie z nią do porozumienia, więc nie spytał o nic.
Nigdy wiele nie rozmawiali. Byli w stanie żyć obok siebie, żartować, bawić się wspólnie i polować, ale zawsze była między nimi jakaś niewidzialna bariera, do której nawet się nie zbliżali. Teraz mur tylko urósł, a oni nie mieli siły go burzyć. Zupełnie inna wrażliwość rodziła między nimi konflikty. Zanim Alice wyjechała, w domu panował chaos. Nie było dnia bez sprzeczki. Zaczynało się od byle czego, błahostki, a kończyło na istnym piekle. Żal i bezsilność była zabójczą mieszanką. Nie chowali do siebie urazy, bo chyba w środku gdzieś rozumieli, że każdemu z nich jest ciężko. Jednak minimalny niesmak został, więc Emmett nie chciał choćby zaczynać rozmowy.
Stali tak więc trochę, wciąż w tych samych pozach, zwracając uwagę kasjerki za szybą sklepu wielobranżowego. Emmett zerknął raz na nią, ale ta niespeszona zmierzyła się z nim spojrzeniami.
- Cullenowie chcą, żebyś wróciła i chcesz, czy nie, zaprowadzę cię do domu - miał już dość ich ciągłego narzekania. Zwłaszcza Esme doprowadzała go do szału. Naprawdę podobał mu się spokój, jaki zapanował u Cullenów. Dawno nie miał tyle czasu na oglądanie meczy i kiepskich talk showów. Żałował tylko, że nie ma już żadnych kompanów do gry w baseball. Zastanawiał się kiedyś nawet, jakby to było, gdyby to ta mała zginęła, a nie Jasper. On grał świetnie, trzeba mu to było przyznać.
- Nie wiem, ile tam wytrzymam - na dźwięk własnego głosu, Alice wyprostowała się nieznacznie, a jej spojrzenie wyjrzało zza mgiełki rozmyślań. W wiosce wszyscy uważali ją za niegroźną wariatkę-niemowę, więc kasjerka, widząc że Alice porusza ustami, pochyliła się w stronę szyby i zaczęła przyglądać się bardziej intensywnie wielkiemu, ubranemu w koszulę i jeżdżącemu drogim autem mężczyźnie.
- Esme dała mi jakieś ubrania dla ciebie - Emmett udał, że nic nie słyszy i wcisnął Alice niedużą płócienną torbę w ręce. Zmierzyła go przez chwilę ostrym spojrzeniem i nagle poczuła, że budzi się ze swojego kilkumiesięcznego snu. Zakołowało jej się w głowie i nawet nie zauważyła, kiedy chłopak złapał jej ramię i wciągnął ją do pobliskiego motelu.
Kasjerka uniosła brwi z oburzeniem i wróciła za ladę, spoglądając co jakiś czas za nimi z zaciekawieniem.
Patrząc na nią zupełnie bez emocji, zastanawiał się przez chwilę, czy wszystko z nią w porządku. Pachniała już nie sobą, tylko runem leśnym, bezdomnym kotem i deszczem, a jej włosy, kiedyś bardzo krótkie, teraz spływały jej po ramionach. Stwierdził jednak, że i tak nie dojdzie z nią do porozumienia, więc nie spytał o nic.
Nigdy wiele nie rozmawiali. Byli w stanie żyć obok siebie, żartować, bawić się wspólnie i polować, ale zawsze była między nimi jakaś niewidzialna bariera, do której nawet się nie zbliżali. Teraz mur tylko urósł, a oni nie mieli siły go burzyć. Zupełnie inna wrażliwość rodziła między nimi konflikty. Zanim Alice wyjechała, w domu panował chaos. Nie było dnia bez sprzeczki. Zaczynało się od byle czego, błahostki, a kończyło na istnym piekle. Żal i bezsilność była zabójczą mieszanką. Nie chowali do siebie urazy, bo chyba w środku gdzieś rozumieli, że każdemu z nich jest ciężko. Jednak minimalny niesmak został, więc Emmett nie chciał choćby zaczynać rozmowy.
Stali tak więc trochę, wciąż w tych samych pozach, zwracając uwagę kasjerki za szybą sklepu wielobranżowego. Emmett zerknął raz na nią, ale ta niespeszona zmierzyła się z nim spojrzeniami.
- Cullenowie chcą, żebyś wróciła i chcesz, czy nie, zaprowadzę cię do domu - miał już dość ich ciągłego narzekania. Zwłaszcza Esme doprowadzała go do szału. Naprawdę podobał mu się spokój, jaki zapanował u Cullenów. Dawno nie miał tyle czasu na oglądanie meczy i kiepskich talk showów. Żałował tylko, że nie ma już żadnych kompanów do gry w baseball. Zastanawiał się kiedyś nawet, jakby to było, gdyby to ta mała zginęła, a nie Jasper. On grał świetnie, trzeba mu to było przyznać.
- Nie wiem, ile tam wytrzymam - na dźwięk własnego głosu, Alice wyprostowała się nieznacznie, a jej spojrzenie wyjrzało zza mgiełki rozmyślań. W wiosce wszyscy uważali ją za niegroźną wariatkę-niemowę, więc kasjerka, widząc że Alice porusza ustami, pochyliła się w stronę szyby i zaczęła przyglądać się bardziej intensywnie wielkiemu, ubranemu w koszulę i jeżdżącemu drogim autem mężczyźnie.
- Esme dała mi jakieś ubrania dla ciebie - Emmett udał, że nic nie słyszy i wcisnął Alice niedużą płócienną torbę w ręce. Zmierzyła go przez chwilę ostrym spojrzeniem i nagle poczuła, że budzi się ze swojego kilkumiesięcznego snu. Zakołowało jej się w głowie i nawet nie zauważyła, kiedy chłopak złapał jej ramię i wciągnął ją do pobliskiego motelu.
Kasjerka uniosła brwi z oburzeniem i wróciła za ladę, spoglądając co jakiś czas za nimi z zaciekawieniem.
Emmett leżał na świeżej pościeli, wpatrując się w żółtą plamę na suficie. Tik w jego nodze uspokoił się dopiero, gdy poczuł z łazienki znajomy, orzeźwiający zapach. Słaby, ledwo zauważalny, ale normalny. Wstał, kiedy pojawiła się w pokoju, mając na sobie zwykły strój sprzed Tego Dnia. Miał przez chwilę wrażenie, że nic się nie zmieniło. Ale ona nie pasowała do tej jego normalnej wizji świata. Zamiast niej powinna tam stać Rosalie i prosić go żeby zapiął jej sukienkę. Chyba lubiła, jak to robił, bo gdy go brakowało sama jakoś sobie radziła. Emmett bardzo tęsknił za sukienkami Rosalie.
- Urosły ci kudły - powiedział od niechcenia, chcąc odgonić od siebie ponure myśli. Podszedł do niej o krok, nachylając się nad nią lekko i próbując wyczuć od niej normalny zapach.
- Dziwnym trafem w pobliżu nie było fryzjera - odburknęła, odskakując od niego, niezadowolona. Zmierzyli się spojrzeniami. Emmett zacisnął swoją żelazną szczękę i wyszedł z pokoju, stąpając ciężko po brudnym dywanie w holu.
- Histeryczka...